Strona:Conan-Doyle - Przygody brygadjera Gerarda.pdf/167

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Gdzie są kości? — zapytał.
— Ja nie mam.
— Ja także nie mam, ale mam karty.
— Niech będą karty!
— W co gramy?
— To już pozostawiam panu.
— A więc dobrze, w écarté. Trzy gry, kto najwięcej wygra!
Zgodziłem się na to i chciało mi się śmiać, gdyż nie sądzę, aby w całej Francji znalazło się trzech ludzi, którzyby mi w tej grze dorównać mogli. Gdy zawiadomiłem o tem Bartha, który tymczasem zsiadł z konia, uśmiechnął się także.
— A ja uchodzę za najlepszego gracza w klubie — odparł. — Gdy pan wygrasz, zasłużysz pan sobie na to, abyś pan był wolny.
— Przywiązaliśmy konie i siedliśmy przy dużym odłamie skały naprzeciw siebie. Barth wyciągnął talję kart, a gdy je tasował, wiedziałem natychmiast, iż nie mam do czynienia z nowicjuszem.
Sapristi! Stawka była wysoka. Mój partner chciał jeszcze na każdą partję postawić sto dukatów — ale co za rolę odgrywał pieniądz, skoro los pułkownika Stefana Gerarda zależał od kart?
Wydawało mi się, jakoby wszyscy ci, którym życie moje było drogie — moja poczciwa matka, moi huzarzy, szósty korpus armji, Ney, Massena, ba, nawet cesarz — otoczyli nas w tem pustkowiu kołem. Nieba! Cóżby to był za cios dla każdego z nich, gdyby mnie szczęście opuściło!
Nie można jednak było przypuszczać tego, gdyż prócz starego Bouveta, który z stupięćdziesięciu gier wygrał ode mnie siedmdziesiąt sześć, jeszcze mnie nikt dotąd nie pokonał.
I w istocie pierwszą grę wygrałem świetnie, aczkolwiek nie mogę przeczyć temu, iż karty moje były