Strona:Conan-Doyle - Przygody brygadjera Gerarda.pdf/160

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nie. Miał zdrową, wesołą twarz, a jego cała postawa świadczyła o rycerskości — właściwie postać ta przypominała mi bardzo siebie samego.
Surdut jego musiał być kiedyś czerwony, ale tam, gdzie zetknął się z powietrzem, nabrał barwy suchych liści dębowych. Na ramionach miał jednak złote tresy, na głowie zaś miał błyszczący hełm stalowy, przyozdobiony z boku białem piórem.
Wyskoczył na polankę, a za nim pędziło czterech jeźdźców w podobnych mundurach. Wszyscy byli gładko wygoleni, mieli przyjemne twarze, a wyglądali raczej na mnichów, niż na dragonów.
Krótka komenda, i mała grupka zatrzymała się, podczas gdy jej dowódca popędził naprzód, a ogień oświetlił jego piękną twarz i ładną głowę jego rumaka.
Naturalnie zaraz po szczególnym uniformie poznałem, że miałem przed sobą Anglików, a aczkolwiek nigdy ich przedtem nie widziałem, od pierwszego spojrzenia spostrzegłem po ich męskiej postawie, iż nie powiedziano mi o nich za wiele, mówiąc, iż to są dzielni wojacy.
— Heda! Heda! — zawołał ofcer w możliwie najgorszym języku francuskim. — Co się tutaj dzieje? Kto tu wołał o pomoc?
W tej chwili błogosławiłem godzinę, w której O‘Brien, potomek królów irlandzkich, uczył mnie angielskiego.
Tymczasem rozwiązano mi nogi, wyciągnąłem więc czem prędzej ręce z więzów, pobiegłem szybko jak błyskawica do ognia, gdzie leżał mój pałasz, porwałem go, i mimo rany w nodze wskoczyłem na konia nieboszczyka Vidala.
Odpiąłem czem prędzej cugle od drzewa i zanim bandyci mieli czas wymierzyć do mnie z pistoletów, stanąłem przy oficerze angielskim i zawołałem: