Strona:Conan-Doyle - Przygody brygadjera Gerarda.pdf/159

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

twarzy, z okrutnie łypiącemi oczyma i białemi zębami przy blasku ognia.
Szczególna rzecz — a nie jestem jedynym, który zrobił to spostrzeżenie — jak bystremi stają się w takich razach nasze zmysły. Jestem najsilniej przekonany, iż człowiek w żadnej chwili nie spostrzega tak wiernie i żywo rzeczy z świata zewnętrznego, jak wtedy, gdy mu grozi nagła i nienaturalna śmierć. Nos, oczy i uszy pracowały wtedy u mnie z taką bystrością, jak później tylko w razach wielkiego niebezpieczeństwa.
I stało się, że na długo przed innymi, nawet już nim naczelnik do mnie przemówił, usłyszałem lekki, jednostajny szmer; z początku był jeszcze daleko, ale zbliżał się coraz więcej. Z początku było niby dalekie mruczenie, ale gdy bandyci rozwiązali mi więzy na nogach, aby mnie zaprowadzić na miejsce stracenia, słyszałem tak wyraźnie, jak nigdy potem niczego w życiu nie słyszałem, tentent kopyt końskich, lekki brzęk łańcuchów, oraz uderzenia pałaszy o strzemiona.
To musieli być huzarzy! Jakżebym się mógł pomylić, ja, który byłem przy lekkiej kawalerji od chwili, gdy pod nosem ukazał mi się pierwszy meszek.
— Na pomoc, towarzysze, na pomoc! — zawołałem tak głośno, jak tylko mogłem, a chociaż zatykali mi usta i wlekli mnie do drzew, zawołałem jeszcze raz: — Na pomoc, moi dzielni chłopcy! Dzieci, pomóżcie mi! Mordują waszego pułkownika!
Moje położenie i moje rany odebrały mi na chwilę przytomność i sądziłem, że lada chwila ujrzę ośmiuset moich dzielnych huzarów z bębnami i w pełnym rynsztynku na polance.
Rzeczywistość jednakże nie bardzo odpowiadała mojej wyobraźni — gdyż moje oczy ujrzały tylko przystojnego młodego człowieka na wspaniałym kaszta-