Strona:Conan-Doyle - Przygody brygadjera Gerarda.pdf/154

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

było boleśnie urazić. Twarz mu zzieleniała, a włosy zjeżyły się.
— Bardzo słusznie, pułkowniku — rzekł drżącym z wściekłości głosem — ale na teraz dosyć o tem. Chełpiłeś się pan niedawno, iż zrobiłeś świetną karjerę — no, koniec pański nie będzie mniej nadzwyczajny. Pułkownik Stefan Gerard umrze niezwykłą śmiercią!
— Ale wypraszam sobie tylko, abyś pan mego zgonu nie uwiecznił w swych nędznych rymach!
Miałem jeszcze w zapasie kilka podobnych żartów, ale jedno spojrzenie z jego oczu spowodowało mych trzech katów, iż mnie wywlekli z jaskini.
Nasza rozmowa, którą starałem się podać panom jak najwierniej, musiała trwać dość długo, gdyż skoro wyszliśmy, było już ciemno, a księżyc stał wysoko na niebie. Bandyci rozpalili wielki ogień z chrustu, naturalnie nie dlatego, aby się ogrzać, gdyż noce były bardzo ciepłe, ale aby sobie zgotować posiłek. Wielki miedziany kocioł wisiał nad ogniem, który swem żółtem światłem oświetlał postacie leżących dokoła niego bandytów. W rzeczy samej był to malowniczy widok.
Wiem doskonale, iż wielu żołnierzy nie chce wiedzieć o sztuce, i tym podobnych rzeczach, ale ja stanowię pod tym względem wyjątek i okazuję przez to, że posiadam smak artystyczny i dobre wychowanie. Na dowód tego mogę przytoczyć, że nabyłem bardzo piękny obraz, gdy Lefebre po poddaniu Gdańska sprzedawał łupy.
Woziłem przez dwie wyprawy „Nimfy“, zaskoczone w lesie, aż wreszcie mój rumak miał to nieszczęście, iż przedarł je kopytem. Jest to tylko dowód, że nie byłem wcale surowym żołnierzem, jak Rapp lub Ney.