Strona:Conan-Doyle - Przygody brygadjera Gerarda.pdf/148

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

iż wszyscy byliby mogli zawisnąć na szubienicy, gdyby mi się ku temu nadarzyła sposobność.
Były to silne i muskularne postacie, w żółtych chustach na głowie, opasane czerwonemi pasami, w których tkwiła broń.
Położyli dwa wielkie kamienie wpoprzek drogi na ostrym skręcie, a te wyrwały jedno koło i spowodowały upadek wozu.
Ten drab, który tak zręcznie odgrywał rolę księdza, i tyle mi naopowiadał o swej matce i swem probostwie, wiedział naturalnie, gdzie się znajdowała zasadzka i chciał mnie ubezwładnić, zanim dojedziemy do tego miejsca.
Gdy draby wydobyły go z wozu i spostrzegły, jak go ładnie oporządziłem, nie posiadały się z wściekłości.
Aczkolwiek nie dostało mu się to, na co w zupełności zasłużył, to przecież miał jakąś pamiątkę po brygadjerze Stefanie Gerardzie. Nogi zwisały mu bezwładnie, a górna część ciała wiła się z bólu i wściekłości. Jego czarne oczy, któremi w wózku spoglądał tak niewinnie i łagodnie, spoglądały teraz, jak oczy zranionego kota; przytem ciągle pluł na mnie.
Sapristi! Gdy te łotry porwały mnie teraz i zaczęły ciągnąć po ścieżynie górskiej, stało się dla mnie jasnem, iż niezadługo będę potrzebował całej mej odwagi i całej siły.
Mego wroga niosło za mną dwóch zbójów, a jego sykania i przekleństwa dolatywały mych uszu, raz z prawej, raz z lewej strony na wijącej się ścieżce.
Nasze wspinanie się musiało, według mego obliczenia, trwać przynajmniej godzinę, ale obawa, iż mój wygląd zewnętrzny ucierpiał coś wskutek tego wypadku, czyniła tę drogę jedną z najstraszniejszych, jaką kiedykolwiek przebyłem.