Strona:Conan-Doyle - Przygody brygadjera Gerarda.pdf/143

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wtedy chytrze poprosiłem go, aby zsiadł z konia i napił się ze mną wina; musiało go jednak uderzyć coś w mej minie, gdyż poruszył przecząco głowę. A gdy się zbliżyłem do niego, aby go pochwycić za nogę, dał koniowi ostrogi i zniknął w tumanie kurzu.
Do djabła! Złość i wściekłość mnie porwały, gdy spostrzegłem, iż ten drab tak szybko pędzi ku swym beczkom z mięsem i butelkom z winem, nie myśląc wcale o pułkowniku i jego pięknych ośmiuset huzarach.
Spoglądałem jeszcze za nim z gorzką zawiścią, gdy wtem ktoś dotknął mego ramienia. Gdy się odwróciłem, ujrzałem przed sobą wspomnianego już małego księdza.
— Mógłbym panu dopomóc, panie pułkowniku — rzekł łagodnie — sam jadę na południe.
Z radości rzuciłem mu się na szyję; wtem jednak noga mi się poślizgnęła i obadwaj o mało nie padliśmy na ziemię.
— Zawieź mnie pan do Pastores — zawołałem — a otrzymasz pan różaniec z samych złotych pereł.
Znalazłem taki w klasztorze świętego Ducha; teraz przekonałem się, jak to dobrze jest zabierać z sobą z wyprawy, co się tylko da, gdyż niewiadomo przy jakiej sposobności można potrzebować najnieprawdopodobniejszych rzeczy.
Odpowiedział mi doskonale po francusku:
— Zabiorę pana z sobą, ale nie dla jakiegoś wynagrodzenia, lecz dlatego, ponieważ obowiązkiem moim jest pomagać bliźniemu według sił moich, i dlatego też wszędzie mnie tak lubią.
Mówiąc tak, poprowadził mnie przez wieś do starej stajni, gdzie znaleźliśmy odwieczny dyliżans pocztowy, jaki na początku stulecia kursował między zapadłemi wioskami. W stajni znajdowały się także trzy stare muły, z których każdy zosobna nie był dość