Strona:Conan-Doyle - Przygody brygadjera Gerarda.pdf/133

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Sire! Sire! — zawołałem w śmiertelnym strachu, a gdy nie było odpowiedzi, gdy nic się nie poruszyło, wiedziałem, iż wszystko się skończyło.
Skoczyłem, jak opętany, zrzuciłem płaszcz i poskoczyłem co sił za mordercą.
Jakże byłem zadowolony, iż pomyślałem o tem, abym przybył do lasu w trzewikach i kamaszach. Jakże szybko pędziłem teraz bez ciężkiego płaszcza! Nędznikowi przede mną nie udało się widocznie zrzucić swego płaszcza, albo może w swym strachu nie pomyślał o tem? Tej okoliczności mogłem tylko być wdzięczny, gdyż każdy krok zbliżał mnie do niego.
Czy stracił rozum, czy co, dość, że nie przyszło mu na myśl ukryć się w ciemnej części lasu, lecz pędził od polanki do polanki, aż wreszcie wydostał się na puste pole nad kamieniołomem.
Teraz należał już do mnie i nie mógł mi się wymknąć. Pędził wprawdzie jeszcze dobrze — pędził, jak tchórz, który się obawia o swoje życie, podczas gdy ja pędziłem, jak furja wściekła, która się przypięła do pięt zbrodniarza. Z każdą sekundą zbliżałem się do niego. Słyszałem już świst jego oddechu i spostrzegłem jak się chwieje i potyka.
Wtem otworzyła się przed nim nagle przepaść wielkiego kamieniołomu. Spojrzał na mnie przez ramię i wydał rozpaczliwy okrzyk. W tej chwili zniknął mi z oczu.
Tak, zniknął zupełnie! Rzuciłem się w to miejsce i spojrzałem w dół, w tę czarną przepaść.
Sądziłem, iż rzucił się w dół, ale mych uszu doszedł lekki szmer z dołu. Był to jego oddech i ten mi zdradził, gdzie się znajdowała moja zwierzyna.
Ukrył się w chacie, w której robotnicy składali swoje narzędzia, a ta znajdowała się na małej platformie, tuż pod brzegiem przepaści.