Strona:Conan-Doyle - Przygody brygadjera Gerarda.pdf/103

    Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
    Ta strona została uwierzytelniona.

    — Spójrz pan tutaj! — zawołał i pokazał mi swoje plecy, na których miał stare i nowe, sine i czerwone pręgi. — To tak mnie „Uśmiechnięty“ obdarzył, mnie, człowieka z najlepszej krwi i rodu w całej Portugalji. Jak się na nim pomszczę, zobaczysz pan niezadługo.
    Z oczu jego biła taka wściekłość, tak zgrzytał zębami, iż nie mogłem powątpiewać o prawdzie słów jego, tem więcej, iż potwierdzały ją jego krwawe pręgi na plecach.
    — Mam jeszcze dziesięciu ludzi, którzy trzymają ze mną — mówił dalej. — Za kilka dni mam nadzieję przymknąć do pańskiej armji, gdy tutaj dokonam mego dzieła. Tymczasem...
    Twarz jego nabrała nagle jakiegoś szczególnego wyrazu, zerwał nagle broń z ramienia i krzyknął:
    — Ręce do góry, ty przeklęty Francuzie! Ręce do góry, albo ci kulę wpakuję w łeb!
    Dziwicie się, panowie! Zdębieliście?! Pomyślcie sobie tylko, jak ja wtedy zdębiałem i dziwiłem się temu niespodziewanemu zwrotowi w naszej rozmowie.
    Widziałem czarny otwór karabinu, a poza nim błyszczące, czarne oczy. Co było począć? Byłem bezsilny. Wyciągnąłem ręce do góry.
    Jednocześnie usłyszałem ze wszystkich stron ludzkie głosy, krzyki, nawoływania i tupot wielu nóg. Kupa strasznych postaci wypadła z krzaków, kilka par silnych rąk pochwyciło mnie i ja, nieszczęśliwiec, po raz drugi znalazłem się w niewoli gerylasów.
    Na szczęście nie miałem przy sobie pistoletu, abym mógł sobie własną ręką wpakować kulę w łeb. Gdybym w tej chwili był uzbrojony, nie siedziałbym teraz tu w kawiarni i opowiadał wam o tych dawnych czasach, panowie.