tworzyły dalszy ciąg gęstwiny, która mi właśnie służyła za ochronę. Sądziłem, iż nie mam potrzeby obawiania się czegoś, skoro się tylko wydostanę na drugą stronę.
Coprawda, zdawałem sobie z tego jasno sprawę, iż każdy człowiek był moim wrogiem, że nie miałem przy sobie żadnej broni i że dokoła mnie znajdowało się wielu ludzi. Nie widziałem nikogo, od czasu do czasu słyszałem jednak ostre gwizdanie a raz nawet strzał woddali.
Była to ciężka praca, to posuwanie się naprzód przez gęstwinę, to też ucieszyłem się wielce, gdy wydostałem się wyżej i znalazłem ścieżynkę. Naturalnie nie byłem tak głupi, abym sam z niej korzystał. Trzymałem się w jej pobliżu i szedłem za jej biegiem.
Szedłem tak przez pewien czas i sądziłem, że znajduję się już niedaleko skraju lasu, gdy posłyszałem jakiś szczególny szmer, coś jakby jęk. Z początku myślałem, że to głos jakiegoś zwierzęcia, ale niezadługo usłyszałem słowa, z których mogłem rozróżnić tylko dwa francuskie:
— Mon Dieu!
Z największą ostrożnością udałem się w kierunku, z którego mnie głos dochodził.
I co się ukazało moim oczom?
Na łożu z suchych liści leżał człowiek, mający na sobie ten sam szary mundur, który i ja miałem na sobie. Był najwidoczniej ciężko ranny, gdyż chustka, którą przyciskał do piersi, była cała czerwona od krwi. Dokoła jego łoża znajdowała się kałuża krwi, a nad nim unosiły się takie masy much, że z pewnością ich brzęczenie i bzykanie byłoby zwróciło moją uwagę, gdybym nawet nie słyszał jęku.
Zatrzymałem się najpierw przez chwilę, ponieważ obawiałem się pułapki, potem jednak litość
Strona:Conan-Doyle - Przygody brygadjera Gerarda.pdf/100
Ta strona została uwierzytelniona.