Strona:Bukowiński Władysław (Selim) - Na greckiej fali.djvu/27

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

A słońce złote z poza mgły perłowej
Apollinowem błysnęło obliczem.
Szafir zatoki przybrał purpurowy
Odcień, jak gdyby przed płonącym zniczem
Twarz mu rumieniec malował dziewiczy.
Dyamentów, lśniących wkoło, nikt nie zliczy.

Na brzeg, spłoniona w cudownej podzięce —
Skoczyłaś lekko, niby młoda sarna.
Liczne się do nas wyciągnęły ręce,
I już nas rzesza ta opadła gwarna,
Co w tantalowej za chlebem pogoni
Kochankom lubej samotności broni.

Po chwili bystre niosły nas rumaki
Drogą, wijącą się, jak biała wstęga.
I znów szczęśliwi jesteśmy, jak ptaki,
Tam wzbite, dokąd nigdy strzał nie sięga,
Nędzne nas bytu nie gniotą obroże:
Przed nami Grecya, a za nami — morze!

Lekkie nas wiatru witają podmuchy,
Szepczą coś zcicha olbrzymie agawy.
Marzą cyprysy, wierne mogił druhy,
To znowu błyśnie pąk zielono-rdzawy
Orzecha, albo z gorącego łona
Ziemi palmowa wystrzeli korona.