Strona:Bruno Winawer - R. H. Inżynier.pdf/67

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

HEYST. Hm. Kochany Benedykcie — ja mam pewną wprawę w udawaniu warjata wśród okoliczności zwykłych. Ale jak się robi warjata na urzędzie — nie wiem. To trudna sprawa.
POWSINOWSKI. Heyst. Przyjacielu. Ratujcie. Przecież ja tam nie mogę wśród interesantów i petentów młodego życia marnować. Co rano skoro świt, o dziesiątej gromadzi się, przed moim stołem zbiegowisko sapiących, kaszlących, zziajanych ludzi. Jakieś historje mnie opowiadają niesamowite; matka się urodziła w Stryju, ojciec się urodził w Dzerweniszkach, syn był zameldowany jako córka i chce jechać do Zagrzebia. Tymczasem lato jest na świecie, lipy pachną, wróble na dachach ćwirkają. A przedemną — na prawo sznur ludzi, na lewo sznur ludzi, na wprost sznur ludzi. Gdzie spojrzę spocone twarze, wyciągi, podania, petycje, wszystko dokądś się wybiera, czegoś chce, o coś się dopomina, wydziela woń plantacji serów rokforckich. — Czy ja mogę w takim „Milieu“ wytrzymać?
HEYST. Wiecie? mam myśl. Spróbujcie tak zwanego strejku włoskiego. Może was wyrzucą.
POWSINOWSKI. Próbowałem. Pana co się urodził w Tomaszowie posyłam po metrykę do Kalisza. Ministrowi koleji nie pozwalam jechać do Gdańska wodą. Izydorowi Kohn wpisuję do paszportu rysopis kardynała Rampolli.
HEYST. No i co?
POWSINOWSKI. Nic. Awans. Mam opinję wzorowego urzędnika. Takie rzeczy robię, że mnie samemu chwilami włosy dęba na głowie stają. Nic — Awans. Ja już jestem starszym referentem. Jak tak dalej pójdzie to mi dadzą dożywotnią posadę szefa departamentu — bez zmiany na grzywnę. Radźcie.