Strona:Bruno Winawer - Doktor Przybram.djvu/148

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kolwiek, oczywiście, nie jest bajką wierszowaną, z której wyciągać należy morały i tanie nauki dla użytku codziennego. Dalecy jesteśmy od tej myśli. Na krótką jednak apostrofę pozwolić sobie musimy:
Rzesze i pokolenia szaraków — tak uczą poważni historycy — żyją poto, żeby raz na stulecie wydać wreszcie jednostkę wyjątkową. Jesteśmy — my, pospolitacy — jak gromada naiwnych dzieci, którą ktoś wpuścił do ciemnego, strasznego, tajemniczego pokoju. Dopiero genjusze, ludzie dorośli, wskazują nam drogę ku wyjściu, drogę ku światłu, borą nas za rękę, abyśmy nosów o meble nie porozbijali.
Niestety, owa banda niesfornych dzieci coraz częściej, wszczynając niesamowity wrzask i tumult, przeszkadza w pracy umysłowej ludziom dorosłym. Nasza pogarda i nasze uwielbienie, nasze akty oskarżenia i nasze okrzyki entuzjazmu są przeważnie równie głośne, jak nietaktowne. To też takich ludzi dorosłych jest wśród nas coraz mniej. Nasze ustawy pasportowe i nasze egzaminy szkolne, nasze giełdy, teatry, dzienniki, sądy, urzędy, granice, kobiety, przepisy etyczne sprzyjają znacznie więcej rozwojowi idjotów, niż Przybramów.
Może dlatego zginął przedwcześnie obserwator Knoll (recte Dr. Chlusky, recte Pospiszil, recte Mindsenthy).
Nie spieszmy się z wykradaniem światła bogom. Czekajmy, aż to uczyni kto inny.