Strona:Bruno Jasieński - Palę Paryż.djvu/049

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
VI.

Pewnego poranka, kiedy rozwieszone na rozgrzanych drutach gałęzi zielone łachmany listowia wydzielały cierpką, przypaloną woń, przed zdumionym Pierrem nagle otwarła się zaczarowana brama, przez którą prawie przemocą wypchnięto go nazewnątrz.
Długą chwilę stał oszołomiony tym nieprawdopodobnem wydarzeniem, nie wiedząc dobrze, co począć, dokąd się udać, zagubiony na nowo w tym obcym, niezrozumiałym świecie, w którym niema wygodnego tapczana, w którym poto, by otrzymać menażkę gorącej zupy, dźwigać trzeba przez długą, bezsenną noc ciężkie bloki wilgotnej marchwi.
W pierwszym instynktownym odruchu chciał już zawrócić przez zamkniętą, gigantyczną bramę, ale brama nie zechciała wchłonąć go napowrót. Jak się okazało, wstęp do Świata Rzeczy Gotowych również należało sobie zapracować jakimś niewiadomym wysiłkiem w tym świecie rzeczy wrogich i niedostępnych.
Wówczas zdezorjentowana myśl, przebiegając kręte, nieprzytulne uliczki tego świata, natknęła się nagle na jeden znajomy, obolały punkt, i Pierre postanowił udać się na poszukiwanie Jeannette.
Puścił się w pierwszą po długich miesiącach (może latach?) podróż po linji prostej. Szedł długo przecinającemi się nawzajem pod kątem wszelkich możliwych stopni ścieżkami uliczek, wysypanemi przez nieznanych wielkoludów olbrzymim żwirem bruku. Wszystko było tu inaczej. Ludzie biegli, potrącając się, nieskoordynowani i przypadkowi, nie skuci,