Strona:Bruno Jasieński - Palę Paryż.djvu/035

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zawsze czterdzieści pięc franków. Ma się wiedzieć, nie codzień bywa tyle. Praca trochę męcząca, ale zato co trzeci dzień — wychodne. Już pan odchodzi? Nie zostaje pan jeszcze trochę? Chciałam się spytac, co porabia Jeannette. Czy nie jest już pańską przyjaciółką?
Pierre wstał nagle od stolika i z mozołem naciągał kaszkiet. Uwolniona sprężyna odskoczyła ze zgrzytem, wprawiając w ruch cały mechanizm. Pierre miał wrażenie, że potrącił otaczającą go bańkę mydlaną, która nagle prysła.
Skoczny, karkołomny lament pianoli. Po sali w szybkich obrotach krąży kilkanaście gołych, spoconych dziewczyn, poprzystrajanych taniemi, pretensjonalnemi kokardami. Kilka innych napiera się krzykliwie czerwonym sierżantom, aby postawili im piwo. Dym, zgiełk i zaduch.
Przy kilku stolikach — kosztownie ubrane panie w towarzystwie panów o połyskujących gorsach. Ci nie piją swego piwa, hojnie częstują niem oblegające ich stolik dziewczyny, podziwiając chętnie ich sztukę akrobatyczną. Sztuka polega na tym, że jeden z gości kładzie na stoliku franka, dziewczyna zaś zdejmuje go bez użycia rąk, zapomocą samych tylko organów kobiecych. Panie w futrach uśmiechają się z aprobatą.
Pozostawiwszy na spodku wygrzebane z trudem z kieszeni trzy franki, Pierre przecisnął się do drzwi i, nie odpowiadając na uprzejme pozdrowienie majestatycznej, jak Budda, matrony przy kasie, wyślizgnął się na ulicę.
Na ulicy padał deszcz, drobny, rzęsisty, przerywany odległym migotem gwiazd. Nad lodowatym basenem nieba Wielka Niedźwiedzica otrzepywała swą połyskliwą sierść po wieczornej kąpieli i chłodne bryzgi leciały na ziemię.