Strona:Bruno Jasieński - Palę Paryż.djvu/029

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Pierre uszczknął z jednego z bloków kilka wielkich marchwi, zalatujących jeszcze tłustością ziemi, i łapczywie zjadł je w zaułku.
Świtało. Pierra ogarniały zmęczenie i senność, zwabione ciepłem pochłoniętej aromatycznej zupy. Zaczął się oglądać za miejscem na nocleg.
I tu, w zapadłościach bram, we wnękach stężałych się domów, spali zwinięci, poskręcani, jak skórki, ludzie. Pierre wyszukał sobie wolny, osłonięty od wiatru narożnik i ułożył się za nim, poowijawszy sobie uprzednio kostniejące kończyny, za przykładem innych, strzępem podniesionej ze śmietniska gazety. Zasnął, zanim zdążył przytulić się wygodnie do wilgotnego, sparszywiałego muru.
Obudził go niski granatowy człowieczek w kusej pelerynce, przekładający mu cierpliwie od kilku minut, że leżeć w tem miejscu nie wolno i że musi natychmiast wynosić się dalej. Pierre nie wiedział dobrze, gdzie ma właśnie iść „dalej“, powlókł się jednak posłusznie przed siebie.
Fantastyczne, wzniesione z takim mozołem miasto nocy zniknęło, jak fata morgana. Tam, gdzie przed chwilą piętrzyły się magiczne sześciany i przysadziste stożki z główek rzepy, po wyślizganych szynach sunęły teraz ruchome domki tramwajów z imitującą dym laską pałąka. Był już dzień...
Pracy nie było nigdzie. Wałęsając się bocznemi ulicami, Pierre wstępował z uporem do napotykanych po drodze garażów, proponując swe usługi przy myciu samochodów. Wszędzie witały go wrogie twarze i nabiegłe krwią oczy szorujących karoserie wyrobników, oczy, najeżone, jak psy, wietrzące rywala do kości, która pożywić może najwyżej jednego. Pomocy nie potrzebowano nigdzie.
Z nadejściem wieczora, nowym palącym skurczem, boleśniejszym od głodu, zadygotało w nim imię Jeannette. Instynktownie powlókł się w kierunku jej mieszkania.
Jeannette ciągle nie było w domu.