Strona:Bruno Jasieński - Palę Paryż.djvu/014

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

stóp majstra, wolno, jakby z namysłem, przechadzającego się między warsztatami, i usiłowało uniknąć spotkania z jego prześlizgującym się po twarzach wzrokiem. Czterystu ludzi, schylonych nad maszynami, jakgdyby pragnęło stać się jeszcze mniejszymi, bardziej szarymi, niedostrzegalnymi, w gorączkowym wyścigu palców namotywało sekundy na rozpalone od pośpiechu obrabiarki, i ochrypłe od niemego krzyku, plączące się palce zdawały się mamrotać: „Ja najszybciej! Nie mnie przecież! Nie mnie!“
I dzień w dzień w którymś z końców sali zatrzymywało się nagle na kropce nienawistnie, wahliwe pismo kroków i w naprężonej ciszy rozlegał się matowy, bezwyrazy głos: „Zbieraj narzędzia!“
Wtedy z kilkuset piersi, niby podmuch wentylatora, dobywało się westchnienie ulgi: „A więc nie ja! Nie mnie!“ I pośpieszne, tresowane palce jeszcze prędzej chwytały, sczepiały, nawijały sekundę na sekundę, ogniwo na ogniwo, żelazny ośmiogodzinny łańcuch.
Pierre słyszał: odprawiają w pierwszym rzędzie podejrzanych politycznie. Nie obawiał się. Od agitatorów trzymał się zdala. Na mitingi nie uczęszczał. Podczas ostatniego strajku był w liczbie tych, którzy mimo zakazu stawili się do pracy. Robotnicy-krzykacze spoglądali na niego zpodełba. Przy spotkaniu z majstrem zawsze silił się wydusić na wargi przyjazny uśmiech.
I mimo wszystko, ilekroć majster rozpoczynał po sali swój milczący, złowrogi spacer, palce Pierre’a gmatwały się w wytężonej pogoni, narzędzia leciały mu z rąk, nie śmiał się po nie schylić w obawie zwrócenia na siebie uwagi, i kroplisty pot chłodnym kompresem zwilżał mu rozpalone czoło.
Kiedy zaś tego rana złowieszcze kroki zatrzymały się raptownie przed jego obrabiarką, kiedy wzrokiem w rysunku warg wyczytał wyrok, Pierre poczuł niespodziewanie coś w rodzaju ulgi: otóż i koniec!