Strona:Bracia Dalcz i S-ka t. 2 (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/199

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ratunku! Ratunku! Ratujcie mnie przed tą potworną spowiedzią!
Nagle uderzyła ją myśl:
— On dlatego mówi mi to wszystko, by uwolnić się od mojej miłości, by uwolnić się ode mnie!... Chce bym nabrała dlań pogardy...
Straszny ból ścisnął jej serce. Opuściła rękę i spojrzała na Pawła. Twarz jego była kamiennie spokojna. Nie słyszała już jego słów, nie rozumiała ich treści. Tylko ten niski, równy głos, niewzruszony, bezlitosny, zimny.
Nie, nie mogła tego znieść dłużej, nie mogła. To było ponad jej siły. Przycisnęła pięści do uszu i krzyknęła:
— Dość! Dość! Nie mów!
Wówczas odwrócił zwolna głowę i spojrzał na nią.
Przeraziła się wyrazu jego oczu. Były prawie przezroczyste, bezbarwne, białe...
Wybuchnęła płaczem.
— No i co — zapytał chłodno — teraz brzydzisz się mną?
— Och, jakie to okropne, jakie to straszne!... Pawle, poco, poco powiedziałeś mi to wszystko!
— Brzydzisz się mną? — powtórzył z naciskiem i jak się jej zdawało z zadowoleniem.
— Dlaczego ty mnie nienawidzisz! — zerwała się i stojąc tuż przy nim nerwowo zaciskała palce — dlaczego chcesz się mnie pozbyć!?... Pawle!... Pawle!
Wzruszył ramionami:
— Bynajmniej... Chcę tylko, byś mnie znała.
— Ale ty nie jesteś taki! — wybuchnęła.
— Jestem.
Opadła na fotel i skuliła się ukrywając twarz w dłoniach. Stał przy niej nieruchomy i po chwili powtórzył:
— Jestem taki. Jestem imitacją uczciwego człowieka, ale imitacją wykonaną precyzyjnie, mistrzowsko, wspaniale. Pierścionek, który wrzuciłem do ognia,