Strona:Bracia Dalcz i S-ka t. 2 (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ottman, blady teraz jak płótno, z miną głęboko nieszczęśliwego człowieka kłaniał się niezdarnie i nerwowym ruchem palców zbierał kartki. Bliżej stojący powstawali, by uścisnąć jego rękę.
Paweł wśród gwaru zaśmiał się i powiedział dość głośno:
— Nasz mistrz alchemji zdaje się jest do reszty oszołomiony swoją odwagą. Pozwólcie, panowie, że go uwolnię od tortury naszego towarzystwa.
— Dlaczego nazywa pan to torturą? — zdziwił się Willis.
— To jasne — odpowiedział Paweł, — niech pan nie zapomina, że każdy uczony uważa oddanie owocu swej wiedzy do praktycznego użytku za rodzaj profanacji. Musi go oburzać już samo to, że mówi o nauce do barbarzyńców, którzy w myśl jego prawdy naukowe taksują kwotami dolarów, jakie dzięki nim dadzą się osiągnąć.
Argument był aż nadto przekonywujący. Paweł zbliżył się do Ottmana i zręcznie wydzieliwszy go z grupy osób zasypujących go pytaniami odprowadził chemika do sąsiedniej pustej sali. Tu Ottman bezsilnie opadł na krzesło, po jego czole ściekały grube krople potu.
— To było ponad moje siły — powtarzał — ponad moje siły...
— No, widzi pan, wszystko poszło jak najlepiej — potrząsnął jego ramieniem Paweł — wywarł pan świetne wrażenie...
Ottman wybuchnął nerwowym śmiechem:
— Świetne wrażenie!... Ha, ha, świetne wrażenie! Przecie dziecko po samym moim wyglądzie poznałoby, że jestem szarlatanem i oszustem, który nie umie ukryć strachu!... Daruje mi pan, ale nie mam jeszcze pod tym względem wprawy.
Zaśmiał się szyderczo i komicznie strzepnął palcami. Paweł zatrzymał go ruchem ręki:
— Myli się pan. Żadnemu z nich ani na jeden mo-