Strona:Bolesław i Józefa Anc-Z lat nadziei i walki.djvu/171

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kowski? — lub ten młody pan to buntowszczyk? — pan Z. odpowiadał, wsunięciem w rękę pytającego, kieliszka wódki.
Żołnierze, którym wytoczono kilka antałków gorzałki, rozgospodarowali się we wsi, zabierając, co się tylko dało, pomimo surowego zakazu hulania, który to zakaz oficerowie, wybiegając na ganek, ciągle powtarzali.
Kazano sprowadzić na dziedziniec ludność całej wioski, aby indagować: dokąd poszedł Jankowski i czy ten młody pan we dworze, istotnie jest bratem pani?
Moskale każde pytanie popierali biciem w twarz lub nahajką po plecach; krzyki oficerów, lament wieśniaków, płacz dzieci, napełniły powietrze.
Lecz na wszystkie pytania była jedna odpowiedź:
— Spaliśmy w nocy — o Jankowskim nic nie wiemy, — ten pan we dworze, to pan Piotr — brat pani, siedzi tu dawno, jest chory.
Wszelkie policzki, kułaki, nahajki, nic nie pomogły!
We dworze, chcąc cały pułk zatrzymać, dano oficerom bigosu, sera i chleba czarnego (cały zapas białego oddano Jankowskiemu); ten ostatni okrutnie ich rozgniewał, a na wszelkie tłumaczenia, że biały się wyczerpał, twierdzili:
— Dla buntowszczyków macie biały, a dla nas to czarny!...
Płacz i lament na dworze nie ustawał, egzekucya nahajek trwała dalej, wraz z bezwzględna grabieżą, a na wszelkie prośby i uwagi państwa Z., robione pułkownikowi, że jego żołnierze biją i rabują i kiedy on przyrzekł, po ludzku się obchodzić, pułkownik odpowiadał: