Strona:Bolesław Prus - Kroniki 1875-1878.djvu/92

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Pod werandą pewnej cukierni siedzi sobie kółeczko ludzi młodych, najsystematyczniej pijących czarną kawę i najprzyzwoiciej w świecie rozmawiających o kwestyach filologicznych.
— Nie masz jak język francuski! — mówi pan X.
— Uprzedzenie! — odpowiada pan Y.
— Język giętki, pełen życia i ognia! — utrzymuje pan X.
— Nie zawsze! — odpiera pan Y.
— A nadewszystko posiada mnóstwo zdań i wyrazów, których niepodobna oddać w języku polskim — twierdzi pan X.
— Naprzykład blagueur — wtrąca milczący dotąd pan Z.
Nad zebraniem przeleciał anioł ciszy!...
Nr 3211. „Doraźny wymiar sprawiedliwości.“
W parafii X zdarzyło się, że młodzian, przypuśćmy Kuba, uległ, a nawet podobno dosyć często ulegał, potędze wdzięków pewnej mężatki, dajmy na to Łukaszowej.
Cześć dla piękna nie zawsze godzi się z moralnością i bardzo często wywołuje zamęt w parafii. W obecnym wypadku zamęt ten objawił się w sposób dziwnie oryginalny, parafia bowiem nie poprzestając na upomnieniach, przywiązała młodzieńca Kubę i mężatkę Łukaszową do drzewa i... pluła im w oczy!...
Piękne to jest, o ludzie dobrzy! że szanujecie moralność, ale haniebne jest, jeżeli w imieniu jej dopuszczacie się gwałtów, oburzających naturę ludzką.