Strona:Bolesław Prus - Kroniki 1875-1878.djvu/69

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

idących od Warszawy, lecz jakże nieoszacowaną musi być dla gości powracających do Warszawy! Dość jest położyć się na jej szczycie, aby po upływie kilku sekund znaleźć się bez trudu u jej spodka, umytym, ochłodzonym i orzeźwionym w czystej wiślanej fali.
Z drzew składających lasek najwięcej jest dębów; oprócz nich jednak zauważyliśmy kilkanaście huśtawek, kilka karuzeli, dwa młyny dyabelskie i pewną liczbę namiotów, nie licząc prawdziwych a starych sosen, pochylających kiściaste głowy w kierunku kancelaryi wójta gminy.
Towarzystwo jest nieliczne, rzeczy ciekawych mało: pościel bowiem przeznaczona dla tych, którzy jutra chcą na miejscu doczekać i jakiś duży samowar, opatrzony pokrywką z samowareczka, który mógł być jego prawnukiem, nic tak znowu osobliwego nie przedstawiają.
W cieniu odwiecznych drzew dostrzegamy grupę ludzi; to zabawa towarzyska. Trzy mniej ponętne damy tańczą z trzema bardzo mało obiecującemi damami, dwaj panowie tańczą z dwoma innemi panami, a kilku pozostałych grają. O zgodności orkiestry trudno coś stanowczego wyrzec, jeden bowiem z artystów wykonywa walca, drugi polkę a trzeci Miserere z Trubadura. Czwarty i piąty gryzą orzechy.
Inna grupa.
Tu pewna liczba pokój miłujących osób wrzaskliwie upomina pojedyńczą, milczącą osobę, aby w miejscu publicznem nie robiła hałasu. W trakcie tego niżej podpisany ze zdumieniem dostrzega, że