Strona:Bolesław Prus - Kroniki 1875-1878.djvu/50

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

pisy, zabraniające używać do pracy dzieci młodszych od lat czternastu.
Pomimo tak zasadniczą sprzeczność, spróbuję porozumieć się z p. J., a co ważniejsza, mam nadzieję, że go przekonam.
P. J. oburza się. Zapewne! oburzenie to byłoby słusznem, gdyby p. R. przymuszał dzieci do odwiedzania jego zakładów, będzie jednak niesłusznem, jeżeli p. R. działa tylko w imię Ewangelicznej zasady: „Pozwólcie dziatkom przyjść do mnie!“
P. J. narzeka na to, że sale są za nizkie. Przypominamy jednak szan. korespondentowi, że sala bilardowa na górce jest jeszcze niższą, a przecież tłoczą się do niej ludzie, ba! nawet płacą.
P. J. domaga się dla tych sal wentylacyi. Za pozwoleniem! Przypuśćmy, że p. R w roku bieżącym zaprowadziłby wentylacyę, to któż zaręczy, że p. J. nie spotęguje swoich żądań i n. p. w roku przyszłym nie zażąda restauracyi, w następnym sali balowej, orkiestry stałej i Bóg wie jakich jeszcze nowości?
W końcu p. J. zarzuca p. R., że tenże mieszkając od pół wieku w Kaliszu, nie nauczył się jeszcze mówić po kalisku. O panie! a na cóż jemu język kaliski? Czy na to, aby czytał w nim nieprzychylne dla siebie korespondencye z Kalisza? Gustu do języka p. R. może nabrać dopiero po odczytaniu mojej kroniki, z której pozna, że nie wszyscy, tak jak pan, jego zakład dobroczynny nazywają fabryką sukna!


∗                              ∗