Strona:Bolesław Prus - Kroniki 1875-1878.djvu/327

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dwie iskry, prześlicznych ust i niebiańskiego owalu twarzyczki. Kiedy stanęła, robiła wrażenie posągu, kiedy idąc oglądała się naokoło, podobną była do ptaka, biegającego po ziemi...
Chciałem iść za nią... Na szczęście Bóg umieścił mi pod ręką ramię pewnego przyjaciela, który wzorem bogobojnych pustelników, wolałby w ogień skoczyć, niż zbliżyć się do pięknej kobiety. No — i zatrzymał mnie, a ona tymczasem znikła, odbierając mi humor, dowcip, a nawet ochotę do życia. Bodajeś pękł!...

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Gdy przyjdzie czas, że już w mogiłę ciemną,
Złożę strudzoną głowę,
Pragnę, by anioł — co wtedy stanie nade mną,
Twoje miał usta różowe.

Jeśli ognisty mój duch z wyroku przeznaczenia,
Ma runąć w ocean mąk,
Piękna! nawet straszliwą czarę potępienia,
Z twych białych przyjmę rąk.

Gdybym zaś miał, skutkiem cudownych zdarzeń,
Ocknąć się w niebie,
Ach wówczas pragnę, wśród wiekuistych marzeń...
Znów ujrzeć ciebie!

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Na nic dobre chęci!... Człowiek, który takie ładne wiersze pisuje, nie może być na maskaradzie szczęśliwym.