Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/98

    Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
    Ta strona została przepisana.

    framug przeciągnął ręką po zawieszonym kocu i coś tam poprawił. Wrócił.
    Krzyk:
    — Zaciemnione?
    — Taa jest, zaciemnione!
    Brama trzasnęła.
    — Mówią... ale o tym cicho sza — i Jakow zniżył głos, a Gedali, Jankiel, Naum wyciągnęli przez stół szyje. — Prorok może swobodnie chodzić miastem i ogłaszać ludziom koniec świata, a co wyrabiają zbiry w całym kraju, o tym zabrania się pary z gęby... Mówią, że z dymem puszczają bóżnice, całe wsie, mieściny, a Żydów bez dobytku i łacha na grzbiecie pędzą w pole. Każą kapłanom samym znosić rodały i tałesy, składać na stos, polewać naftą i podpalać. Psy wypuszczają na rabinów, żeby skakali żwawo przez ogień. Ustawiają starców kołem i wznosić im każą psalmy przed pożarem. Lonty zapalone przytykają małym chłopaczkom do pejsów i rżą z uciechy. — Ojciec skubnął wuja za rękaw. — To się u nich nazywa wymazać niesprawiedliwość.
    Jankiel Zajączek położył karbid na stole. Wolne ręce wyciągnął przed siebie. Wykrzyknął:
    — Co jest? Co ma być?!
    Sonderaktion. — Naum znów się poruszył. — Ten świat stanął na głowie i wariat ma używanie.
    Ojciec uspokajał ich unosząc miękko dwa złożone palce.
    — Cii.
    — A kto mówi, że ten malarzyna — rozgniewał się raptem Jankiel — nie dostał już dawno gruntownego pomieszania zmysłów? Malarz pokojowy, tfu, paskudztwo! Ja od początku mówiłem, to nie chcieli mi wierzyć. Ani Chaskiel, ani Mordchaj.