Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/93

    Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
    Ta strona została przepisana.

    — Nowe?
    — Całkiem nowe. Cajgowe.
    — Jankiel, zrób mu lepiej łatę na łokciu. Popatrz okiem majstra. Na nim sterczy piątek spod soboty.
    — Zrobię. Musowo.
    — Bo ja zakładam sklep z obiecanymi spodniami. Jankiel, twoje przyrzeczenia są wielkie i puste, jak... dziurawy worek, w którym zawiązana jest wieczność świata.
    — Dziurawy? Czy ja mówię, że cały? Dziurawy, niech będzie dziurawy. Nawet powinien być trochę dziurawy. Przez te dziury nocą pokazują się czasem gwiazdy.
    Matka wilgotną ścierką przetarła krzesło i stanęła obok.
    Wuj Gedali ścisnął ramię krawca, który zatrzepotał łokciami trzymając oburącz garstkę karbidu — i usiadł przy stole zsunąwszy niedbale czapkę z czoła. Podniósł garnek stojący na cegle, zajrzał do środka. Mlasnął. Odstawił z powrotem na środek.
    — Tak.
    Potem ojciec:
    — Tak, nie inaczej.
    A po chwili milczenia wuj Gedali:
    — Wszędzie to samo.
    — I dalszego ciągu nie ma.
    Wuj Gedali wykonał nieokreślony ruch. Wyrwało mu się długie westchnienie.
    — Byle do wiosny.
    — Łatwo powiedzieć, Gedali. Już ledwo się czołgam od piątku do piątku.
    — Módl się więcej, módl — i matka plasnęła mokrą ścierką w kąt. — Twoimi modłami napalę