Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/92

    Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
    Ta strona została przepisana.

    w kręgu światła. Ruchliwą twarz siekły szybkie błyski szkieł — Co słychać, a? — Wpiął w kołnierz fartucha igłę, którą trzymał w palcach. — Nic nowego? U mnie też nic nowego. Zapomniałem, zapomniałem na śmierć, z czym ja do was. Aha.
    Za jego plecami stał z uśmiechem wuj Gedali, kładąc palto na skrzyni przy drzwiach.
    — Ale z czym ja do was mogę przyjść? Wiadomo. — Jankiel zdjął druciane okulary i chuchnął w nie głośno. — Maleńki kawałek karbidu. — Milczeli, a on długo i starannie przecierał szkła. Naga twarz wyciągnęła się. — Tak by mi się przydał, aj. Dobrzy ludzie, pożyczcie jeden mały kawałek karbidu.
    — Jeden? Na pewno jeden? Jankiel?
    — No, dwa kawałki. Niech już będzie. — Z niepewnym uśmiechem spojrzał na Nauma. — Szyję, a tutaj lampa gaśnie. Co robić? Mówię do Reginy: „Regina!”
    Matka westchnęła. Odwróciła się i długo szperała w kącie za skrzynią, gdzie trzymali resztki opału, odrobinę węgla, drewienka na rozpałkę, garstkę karbidu w ceratowym woreczku.
    — Więc mówię do Reginy: „Regina, dolej wody.” I wtedy się dopiero okazało, że nie ma do czego dolewać. Aj, co za kłopot. Aj, co za wstyd. — Oburącz przycisnął do fartucha karbid. — A za to uszyję małemu nowe spodnie. Żeby miał i żeby nosił, na zdrowie.
    — To które już będą? — pytał ojciec. Pytał krawca, ale patrzył na wujka stojącego cicho w drzwiach.
    — A?
    — Spodnie.
    — Spodnie? Nowe.