Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/74

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

melodii. Na wołanie matki nie odpowiadał słowa, opędzał się krótkim i gniewnym machnięciem tałesu, psykaniem. Pogrążony w modlitwie, do dna. Długo chował oczy pod naciągniętym tałesem. Milcz, kobieto. To pora, kiedy Żyd modli się i jednoczy z Panem, póki jeszcze oczy ma otwarte i widzi, z której strony słońce wschodzi. Dopóki nie strącą jego ciała w dół.
Czy długo jeszcze? Chaskiel-stróż stał pod oknem i czekał, aż ojciec skończy i przestanie naprzykrzać się Panu Bogu. Dusza, którą mu On dał, jest czysta. Postukiwał kijem miotły o bruk. On ją zachowa. On ją odbierze, chwała Królowi świata. Już, dobra.
— Fremde, coś mam powiedzieć.
Jakow Fremde wychylił się ku niemu, zwijając długie rzemienie tefilin wokół ugiętego łokcia i odchylonego sztywno kciuka. A w ślad za zwinnym ruchem ręki, ruchem półkolistym i płynnym — na wysokości pierwszego piętra, gdzie stał podany do przodu, trawiąc ostatnie słowa modlitwy — biegł czas i kurczył się skórzany zwój.
— Co tam? Kto tam?
Chaskiel niedbale zatoczył ręką:
— Ale nas ogrodzili, co? Jak kozy na łące!
— Nie ma na nich mocnego.
Na czubku żółtej łysiny ojca spoczywała czarna mycka.
Chaskiel zniżył głos i uprzedził:
— Jakby co, to schować się za firankę, bo tragarze szykują skok i za małą chwileczkę będą tutaj.
Tupnął na dwa zasmarkane szkieleciki, swoje najmniejsze pociechy, biegające po ulicy z gilami do pasa.
— Rojzełe, Surełe, a sio! Już was tu nie ma.