Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/463

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nawoływań z ulicy. Zachodzące słońce ciepłym blaskiem ogrzewało czerwony murek zburzonego domu, ale z zakamarków ruin rozpełzały się krzywe cienie. Zmierzch sunął po ścianach ku górze.
Ojciec błądził po omacku.
— Gedali, ile transportów dziennie odchodzi?
— Nno, nie wiem... Jeden. Najwyżej dwa.
— A przed nocą zdążą ich wszystkich załadować?
Zmierzchało; krwawy dzień połknęły czeluście Mirowskich Hal.
— Może przetrzymają ich na miejscu do jutra?
— Tory wszędzie zapchane wojskiem. — Wuj Gedali mówił w zamyśleniu gładząc Dawida po głowie. — Transporty tkwią po parę dni na bocznicach. A rampa na Stawkach zatłoczona. Po odejściu każdego składu, drugie tyle zawraca na plac. I czeka, czeka... Mordują ludzi w bałaganie. Mordują ludzi i sami tracą głowy.
Ojciec butem odepchnął walizkę, jakiś gałgan wysunął mu się z rąk na stertę śmieci, a ruinami ciągnął wieczorny powiew i powietrze zawirowało, pełne siwego pyłu.
— Idę.
Wuj Jehuda rzucił się ku niemu: — Człowieku, opamiętaj się! Gdzie się obrócisz, wszędzie to samo. Znikąd pomocy. Wszystko się wali! Ulice, miasto całe jedzie na pewną śmierć. A ty chcesz iść na Stawki i wyciągnąć ją z transportu? Po co?
Norę przewiał chłód, zaległa ciemność.
— Po co?
— A ja ją wyciągnę, choćbym miał z pustymi rękami iść za nią prosto na Umschlagplatz.
Po chwili wuj Jehuda powiedział złym, głuchym szeptem: