Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/461

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

szu na Stawki, a ojciec powtarzał cicho, jakby nikogo tutaj przy nim nie było.
— W drodze może być przecież zimno... Gedali, czy tam w drodze jest im zimno?
Deptał na oślep odzienie, podnosił troskliwie i znów rzucał obojętnie na ziemię.
— Inni tutaj przyjdą. Inni moją nędzę rozgrzebią. A może im się moja nędza na co przyda?
Wuj Jehuda mieszał kaszę.
— Wiadro całkiem do niczego. Ciekło, a wodę musiałem nosić z parteru.
Ojciec podszedł do otwartej tekturowej walizki, pochylił się nad jej zawartością i zaczął obojętnie w niej gmerać.
— O, buty, garnitur, koszula, krawat... Spakowała mi nawet walizkę na drogę. Mieliśmy przecież iść. Ale wszyscy razem. A co wyszło? Nie wiadomo co. Tego się bała, że nas rozdzielą... Jak to mówiła? „Pomieszanie z poplątaniem.” A teraz? Ja tu, ona tam.
Wuj Gedali wyglądał ukradkiem przez otwór okienny na to, co działo się u zbiegu ulic. Gdzieś zza rogu rozległo się rozpaczliwe wołanie:
— Kartki, gdzie moje kartki? Zostawiłam na górze kartki żywnościowe!
— Wróć!
— Zostawiłam kartki, panie... kartki na chleb!
— Stój!
Usłyszeli pojedynczy strzał.
Wuj Gedali cofnął się, odwrócił i oparł plecami o ścianę, chciwie zaciągając się papierosem.
— Człowiek żyje. Klepie biedę. Mija parę lat i zostają po nim zaśmiecone kąty.
Za oknem widać było zrujnowany most na Chłodnej, który runął, i suche, sczerniałe drzewo na skwerze przed kościołem Św. Karola. Niemcy