Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/451

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Szmulek, wyciągnij termos z plecaka. Mała kaprysi i musi się napić herbatki.
Schnell, Leute. Prenko, prenko. Dhoga jez duga i mi ne mami czas.
— Co, jeszcze tutaj? Ile razy mówiłem, że masz zjeżdżać na tamten chodnik, łachudro. Już, już, nie oglądaj się za siebie.
— Panie posterunkowy, tam. Na trzecim piętrze, tam, tam. Dziecko siedzi w otwartym oknie, samiuteńkie, nogi spuściło z parapetu i zaraz zleci. Niech pan coś poradzi, złociutki.
— A co ja mogę? Ja nic nie mogę!
— Niech pan je stamtąd ściągnie.
— Żydzie, puknij się w głowę. Nie mam czasu. Mnie kazali stać na tym rogu i pilnować. Macie iść środkiem, nie szwendać się, nie uciekać do bram i trafić na plac przeładunkowy. Zrozumiano? O! Proszę raz na zawsze zapamiętać, nazywam się Alojzy Mycka, policjant państwowy bez rangi. Płaczę nad wami i nad sobą i nie mam z tym nic wspólnego.
— Aron!
— Nie puszczaj łebków. Przejdziemy najpierw Chłodną. Tam chociaż mają się gdzie kryć.
— Kto mówi, że ja puszczam? Ja tylko biorę forsę! Hans prowadzi do sieni i tam ich wykańcza.
— Żołnierzyku, pomocy! Każą mi na stare lata wlec się nie wiadomo gdzie. A ja mam osiemdziesiąt lat na karku i ani roku mniej.
— Szybciej, ludzie. Droga jest długa i my nie mamy czasu.
Sturmbannführer Höfle skończył przemówienie, wsiadł do samochodu i odjechał, a w wąwóz ulicy runął tłum i szedł — i szedł bez końca od dziewiątej rano do późnej nocy. Po południu