Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/426

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

chętnych pcha się z forsą, jeszcze całuje policję w mankiet.
I bez skargi poszedł kupiec Lewin na plac Parysowski pod rampę, razem z młodszą córką Anielcią i z Białą Ceśką. A po drodze i tak obrabowali go szaulisi ze wszystkiego; Uri był przy tym, widział, jak rewidowali Lewina na Stawkach.
— Oj, gdyby zapłacił łebkowe w porę, zostałby w mieszkaniu i nikt by go nie śmiał ruszyć.
Mecenas Szwarc oburzał się. Mordarski kiwał z politowaniem głową.
— Wiadomo, nie każdy umie robić użytek z pieniędzy w tych niespokojnych czasach. Lewin zawsze brał za duży rozpęd.
Ludzie w kryjówce mówili o nim z uznaniem, jakby znajdował się jeszcze wśród nich.
— Lewin swój honor ma i nie da się szantażować byle smarkaczowi!
Znajomi pytali o znajomych, krewni o krewnych. Kogo wzięli, kto uciekł, a kto się wykupił. Każdego krzepi wieść o przekupstwie żandarmów, o chciwości policji i podtrzymuje na duchu. Jak będzie dalej, nie wiadomo.
Mordarski wywodził ochrypłym basem:
— Póki hycel zachowuje w sercu chciwość, ma w sobie kawałek człowieka. Łapówka to ratunek ludzkości, czuły głos znieprawionego sumienia. Co nam więcej pozostało? Płacić, płacić, do końca płacić! Anioł ma skrzydła i osłania Żyda, a spod tych skrzydeł wyciąga się wielka łapa, która chwyta pieniądze i liczy. Trzeba szybko taką łapę posmarować i w nogi. Dopóki za złoto kupić można życie, jest o czym mówić. I rachunek się bilansuje. A niejeden anioł stoi na drodze, Żydzi.