Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/413

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zdumionym Mordką, który patrzył na niego z szeroko rozwartymi ustami.
— Na Umschlagplatz! Idziesz?
— Dokąd?
Odpowiedział mu krzyk, śmiech.
— Wal z nami, Caban. Tam dają kilo chleba i pół kilo marmolady na łepek.
— Naćpasz się za wszystkie czasy, Caban.
— Jeszcze ci mało, głodomorze?
— Masz u mnie podwójną marmoladę. Słodkiego do ust nie biorę. Przez te zęby!
— Faktycznie — powiedział Mordka Caban i biegiem puścił się za swoimi. Unosił wysoko czoło, prężył się i poklepywał zawieszony na ramieniu chlebak.
Szli przed siebie brzęcząc i tłukąc menażkami, dzwoniąc łyżkami o miski, wybijając takt na starych skorupach, które nieśli ze sobą w drogę. Tram tara ram tam; tara rara ram tam. Ze śmiechem ciągnęli na rampę kolejową na Stawki i okrzykom nie było końca. Jakaś kobieta rzuciła się między nich powtarzając bez ustanku jedno i to samo imię, ale odtrącona na bok dziesiątkami suchych rąk bezradnie stała obok mijających ją szeregów w zgiełku, krzyku, chaosie rozmów i nawoływań. Uniosła ramiona i rzuciła się jeszcze raz za nimi, a potem bezwolnie wróciła na chodnik między zatrzymanych. Żandarm uśmiechał się przyzwalająco, ze zrozumieniem kiwał głową, a szczeniakeria szła dalej w swoją stronę. Błyszczące dziko oczy, ostrzyżone gładko czaszki, szare, kanciaste i nieforemne, przesuwały się ulicą, a drewniane trepy trzaskały o bruk czyniąc niesamowity hałas, klekot, stuk i wydawało się, że chcą porwać za sobą stojących, a ci pod konwojem czekali cierpliwie na swą kolej i oddalający się