Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/399

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Tamten facet biegł ciężko, sapiąc. Głos rwał mu się w krótkim, szybkim oddechu.
— Poszli na wydrę — powiedział Elijahu. — Ty dajesz nogę pierwszy. Pamiętaj — ostrzegał Dawida. I głośno do tamtych: — Zostaw go, Albinos nic nie ma. Albinos jest próżny!
Mały Ernest ze strachu zdążył już tymczasem obiec cały placyk dookoła.
— Który — pytał wspólnik. — Który to ma kuszer?
— Albinosa łap — syknął tamten facet do wspólnika.
Ścisnął Ernesta kolanami i przydusił pod murem kotłowni, a jego wspólnik nerwowo szarpał ubranie i przeszukiwał. Zamiast wywrócić kieszenie na wierzch, Ernest opierał się, drapał i gryzł jak zdziczały kot. Raptem zaczął okropnie krzyczeć, a ponieważ już krzyczał, to nie mógł przestać krzyczeć, a ponieważ nie mógł przestać krzyczeć, tamten facet złapał cegłę, jaka mu wpadła w rękę, i tą cegłą Ernesta uciszył. Zanim Elijahu tam dobiegł, rzucił się na niego wspólnik.
— Uciekaj, Dawid, jeh-h-h. Uciekaj — stękał Elijahu. — Już po mnie.
Dopiero za bramą, na ulicy, tamten facet złapał Dawida. Wlókł go z powrotem po ziemi jak worek. A pięść miał ciężką. Dawid wciągnął głowę w ramiona, myśląc: „Już nie to-tamto. Teraz!” Swobodną ręką sięgnął do kieszeni i z rozmachem, prosto przed siebie, na ulicę cisnął pełną garść złomu; i jeszcze raz, ile tylko palcami zdążył zagarnąć. Tamten facet pchnął go od siebie jednym ruchem i wyskoczył na środek. Dawid zawrócił na podwórko słaniając się, ogłuszony. Pod murem kotłowni leżał Ernest, a wspól-