Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/394

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Ernest patrzył nieufnie, zaniepokojony. — Po co?
— Słyszysz, co do ciebie mówię, ty? Stój tak, jakbyś miał — urwał i milczał, a w tym czasie jakiś przechodzień minął ich i wyszedł za bramę — pełne kieszenie złomu. Możesz brzęknąć kluczem francuskim i kombinerkami. Masz? To zrobi dobre wrażenie, Albinos. Masz?
— Mam, mam.
— To trzymaj się ściany.
— Albinos! — Usłyszeli wołanie Elijahu. — Albinos, ładuj się na górę, już!
— Jazda — nie zwlekając pchnął go na schody. W połowie drugiego piętra Ernest przestał się opierać, ale na trzecim znów zaszamotał się w krótkiej, dzikiej bójce. Trepy głośno trzaskały na cementowej posadzce. Na trzecim piętrze, w drzwiach, czekał Elijahu, mrugnął. Tamten był w mieszkaniu sam, z brzytwą, z pędzlem, w kalesonach, i ziewał; obojętnie odwrócony do nich plecami stał pod oknem i wydymał policzek do lusterka wetkniętego za stłuczoną szybę.
Pytał:
— To oni?
Elijahu kiwnął głową, że tak. Wszyscy.
Małym palcem odgarnął rączkę brzytwy, otwartym ostrzem pociągnął śmiało i mocno po napiętej skórze. Pytał:
— Więc? Ile tego, szczury?
A w jakiś czas potem szli za nim potulnie; poszli Dziką, Niską, Pokorną do placu Muranowskiego i stamtąd wyszli na tyły fabryki Brauera. Powiedział, że tutaj. Niech czekają. Domów zamieszkanych w pobliżu nie było, tylko brama w gruzach, a nad nią napis literami jak woły: KINO EXCELSIOR, w głębi nieduży placyk