Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/391

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mień słońca, ich twarze unieruchomione i zakrzepłe w grymasie trwogi; klisza zwijała się posłusznie w swoim ciemnym wnętrzu, chowała ich twarze w doskonałej czerni, pustej i żałobnej, skąd — utrwalone i zastygłe w skurczu bólu, bojaźni zagubionej w przeszłym czasie — wyjąć je miały już inne, nieznane ręce, inne oczy miały oglądać Elijahu, Dawida i Ernesta w tej właśnie chwili, tego dnia, kiedy stali nad dołem na Okopach.
Auf die Seite. Los!
Byli wolni.
Biegnąc jeszcze miał w uszach dźwięk tego nie milknącego głosu, który w zachwyceniu, z nagłą radością i dumą unosił się nad dołami. „Bravo. Meiner Treu, er ist kinderlieb.” Za nimi zostało wielkie okopisko, za nimi zostali tragarze, tłum żywych i martwych, i Niemcy, i ta żółta parasolka — powiewająca lekko na niebie ponad dołami wydobytej w pośpiechu ziemi — spod której dobywały się westchnienia, leciutki trzepot, leniwie urwane słowa, ginące w omdlałym przydechu, niedbale rozciągnięte niemieckie zdania. Za nimi został pogodny śmiech i te słowa rzucone w powietrze cmentarne: „Tränen standen mir in den Augen!” I turyści, którzy przybyli za mur oglądać żydowskie trupy, i stosy zwłok zawiniętych w gałgany i papier, i wyryte doły otwarte w oczekiwaniu na zwłoki, i brodaty starzec, co wygrażał niebu kijem, i człowiek w mundurze feldgrau, który nie wypuszczał z dłoni smukłego parabellum, i ten drugi oficer z aparatem zawieszonym na szyi, który wołał: „Ich schiesse. Bums!” A potem przewijał film. Uciekli stamtąd i na przełaj pognali przez zarosłe bujnym chwastem gruzy gubiąc trepy