Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/383

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

brodę i spluwać z odrazą, wygrażając niebu kijem.
— Szczury!
Wygląd miał taki, jakby już dawno temu spoczął na Okopach, w cieniu cmentarnych drzew, owiewany szumem starych i jeszcze starszych niż on klonów, topoli i brzóz, pod wyrytym na kamieniu słowem modlitwy, imieniem, jakie przekazali mu jeszcze głębiej leżący w ziemi ojcowie i dziadowie.
— Co ja widzę? Co moje stare oczy oglądają? Szczury zalęgły się w żywym ciele Izraela!
— Cicho, rebe, cicho sza — prosił Elijahu.
— Żeby was święta ziemia pochłonęła. — Stary Żyd ujął głowę rękami i kołysał się w osłupieniu na prawo i lewo. Dygotał niedołężnie. Ciemna i brudna broda lepiła się do chałata jak mokry gałgan. Szeptał: — Żydowskie dziecko.
— A bo co! — Ernest zadarł głowę. — Nie podoba się może?
Elijahu potrząsnął kluczem francuskim. Ernest kombinerkami. Dawid zaszedł starego Żyda z tyłu.
— Masz — wołał Ernest — przyjrzyj się, dziadu — i pchał mu pod nos stalowe kombinerki. Elijahu machnął na Dawida. Dawid podniósł mały kamyk i tym kamykiem lekko trącił starego między łopatki.
— Bandyci! Mordują! — na wszystkie strony krzyczał stary Żyd. — Bandyci!
I w nogi. Ernest za nim; już łapał starego za chałat.
— Wracaj.
Ernest podstawił staremu nogę i ten runął z głośnym wrzaskiem na ziemię.
— Ernest, wracaj!