Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/378

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wygodne i lekkie, z rękojeścią oprawioną w kauczuk. Ernest patrzył mu w oczy jak pies. — To bierz to.
— Daj mi stąd iść — mówił szybko i cicho Ernest. — Nic nie powiem. Nikomu. Będę milczał jak grób.
— Bo jak cię tym przez łeb — zagroził Elijahu i pod nos pcha mu te obcęgi. — Bierz, bierz i nie gadaj tyle.
A mały Ernest znów zaczyna swoją piosenkę; prosi, zaklina:
— Daj mi stąd iść, Eli. Chcę wracać.
Wtedy Elijahu krzyknął:
— Sza, Albinos, mordę w kubeł! — A potem ciszej już powiedział zaciskając twardo szczęki: — Zostaniesz tu. Kto rwał się do tego? Kto najgłośniej wrzeszczał? A teraz? Mues! Mues! Masz tutaj swój mues. No, bierz się — i cisnął kombinerki na ziemię. — Ruszać się, jeden z drugim, żebym nie musiał dwa razy powtarzać. — Ernest nagle przycichł i nie trzeba mu było dwa razy powtarzać; i potem robił już wszystko, co do niego należało.
Elijahu upadł na kolana i zaczął pierwszy. Patrzyli obydwaj, jak mu to idzie, a szło mu lekko. Bacznie pochylony, szorował nogami po ziemi, dopóki nie zadyszał się, a wtedy przerwał, wstał z kolan, otarł czoło i obejrzał na małego Ernesta, który wlókł się za nim.
— Tak? — pytał.
— Tak — mówił Elijahu. — Tak. — I nagle zawołał: — Nie! Tych nie. Tych nie rusz. — Zerwał się z miejsca i jeszcze raz zawołał: — Nie rusz tyfusowych, niech cię ręka boska broni! — I odtąd Ernest trzymał się blisko niego, jak cień.