Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/373

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Stali o zmierzchu na Okopach, tam gdzie za dnia z lamentem grzebano zmarłych, a gdzie nocą, o świcie i wieczorem szmuglerzy uprawiali przemyt mięsa. Patrzyli na zwierzęta, które wisiały na niebie wśród obłoków ponad dachami, cudowną mocą transportowane do Żydów za mur, gdzie rzeźnicy wlekli je na pośpieszny i zakazany ubój. Widzieli, jak skrępowane bydło w uchwytach z lin unoszono długim żurawiem pod niebo, a potem przerzucano w powietrzu ponad murem cmentarza. Ernest stał z otwartymi ustami, zadzierając głowę, i wstrząśnięty kołysał się w miejscu, jak gdyby ujrzał nad sobą stado gołębi w szybkim locie.
— Patrz — mówił. I mocniej chwytał Dawida za ramię. — Patrz, patrz.
Jasne i czyste powietrze stało nad cmentarzem w ten pogodny letni zmierzch. Mur, kamienice za nim, groby pobłękitniały. Pobłękitniały sześcioramienne gwiazdy na ramionach, płyty cmentarnych nagrobków okryte pismem sprzed tysiącleci; gasnące słońce ostatnim błyskiem musnęło ciała rzeźnych zwierząt unoszących się wysoko, jakby w cichym przymierzu z ludźmi czyniącymi ten cud i z ludźmi, którzy weń wierzyli. Przez jedną chwilę jagnię trwało nieporuszone na niebie. To było mgnienie. „Prędko!” Podawano sobie okrzyk z ust do ust, ulica pustoszała, godzina przemytu dobiegła końca. Skryła się moc, która kruszy kamień i przenosi mury.
— Nic tu po nas — powiedział Elijahu. Tego wieczoru musieli wrócić z pustymi rękami do domu.
Ernest pytał:
— A ile kotletów można wykroić z takiego jednego niedużego cielaczka?