Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/317

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

urósł do krzyku i wypełnił ruderę. Wśród leżących bezwładnie pod ścianami zapanowało poruszenie.
Wynurzyły się z kątów szare widma okryte luźno łachmanami. Szli, pełzli.
— Kto tu naniósł tyle błota? Skąd się wzięło tyle śniegu? Utopić się można!
Kobieta, która weszła z dzieckiem na ręku, ostrożnie mijała leżących, kierując się w stronę ściany ogrzanej wylotem rury — powyginanej za pomocą kolanek i wpuszczonej w surowe cegły. Za nią topniały pecyny śniegu.
— A moje miejsce? Kto zajął? Gdzie ja się z tym dzieckiem teraz podzieję? — Szarpała szynel, bez skutku. Mężczyzna mamrotał nieprzytomnie przez sen. Nie ruszył się z miejsca. Wreszcie usiadła i wsparła się o niego. Wyjęła stopy z bucików i odpoczywając długo poruszała palcami. Dziecko zasnęło natychmiast, tak jak je ułożyła na podłodze, uczepione brzegu wojskowego szynela. — Wczoraj jeszcze człowiek miał gdzie spać — narzekała. — Ostatnie miejsce i kawałek dachu nad głową zabiorą, jak się tylko odwrócisz. Co za ludzie!
Podawali naprzód głowy, wyciągali szyje. Słabe uśmiechy powlokły tkliwością twarze charłaków. Bez słów gromadzili się koło Szafrana śledząc, jak poprawia i owija ściśle rzemieniem filakterii ramię, czoło, kark.
Przygnieciony mężczyzna uniósł łokieć. Jeszcze chrapał; i dopiero po długiej chwili powstał z legowiska, przetarł oczy i zdumiony spojrzał na wymizerowaną, drobną kobiecinę, która siedziała oparta o niego stanowczo.
— Na kim się opierasz? Znajdź sobie trupa.
Machnął ręką, naciągnął szynel na głowę i za-