Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/271

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

i list? A czas nagli, żona dzwoni. Miesiąc jej nie widziałem na oczy i zmysły tracę.
— A dzieci pan wysłał też?
— Nie, nie. Są ze mną.
Ojciec starannie usuwał źdźbła trawy morskiej z rękawów koszuli, a mecenas Szwarc czekał. Wyciągnął rękę i ta ręka zawisła w powietrzu.
— Przybijmy interes, Fremde. — Matka odwróciła się i schowała twarz. Wuj Jehuda sapnął i na to dziadek uniósł głowę. Stare, wyblakłe oczy spoczęły na Szwarcu. — Fremde, nie ma o czym mówić, wszystko rozumiem. Chodzi o warunki. Płacę, ile?
Ojciec wzruszył ramionami i rozłożył je sztywno. Wciągnął szyję i wygląda to tak, jakby ramiona wyrastały mu z uszu.
— Nie chcę mieć takich interesów. — Powieki opadły, brwi uniosły się na czoło. Skronie zmarszczyły w grymasie. A kiedy otworzył oczy — mecenas Szwarc nadal siedział przed nim na krześle z wyciągniętą przyjaźnie dłonią.
— Zapewniam, każda cena jest dla mnie do przyjęcia.
— Żadna cena nie jest dla mnie do przyjęcia.
— Dlaczego? Czy ja chcę kogo oszukać? Ograbić? Mówię, że zapłacę? Kto ma być stratny? Każdy wie, że Szwarc nie mówi byle czego. Szwarc mówi prawdę i tylko prawdę. Moi klienci coś o tym wiedzą. W razie czego potrafię dostarczyć żelaznych gwarancji. Proszę, płacę z góry!
— Mnie niepotrzebne są żadne gwarancje, nawet wystawione tam — i ojciec uniósł wysoko palec wskazując sufit.
— W porządeczku, jesteśmy w domu. Jutro rano niech mały zajdzie do mnie. Dam mu adres i wskażę żółtego, który ułatwi przejście.