Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/264

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

napierały zewsząd, czując w trwożliwym przyczajeniu sił, jak z każdym oddechem maleje i niknie drobina ciepła wewnątrz niego, jak z każdym oddechem przygasa życie zamotane w kłębek wilgotnych gałganów. Łagodne uczucia, śmiałe zamiary, odwaga i upór, marzenia potrzebują światła, by się obudzić; i na myśl, że kiedyś może jeszcze raz słońce ogrzeje mu twarz, doznał cichego wzruszenia. Światło, gdzie jesteś, światło! Wyjrzał ukradkiem przez okno, ostrożnie uchyliwszy koc. Życie utknęło w ciemnym, lodowatym zaułku wszechświata; wydawało mu się, że widzi daleki i martwy odcinek orbity, po której planeta sunie opieszale, zbliżając się do słońca, które gdzieś tam w pustce nieuchronnie na nią czeka. Wiosna, lato; jeszcze tylko mały zakręt łuku i oto nareszcie zbliża się szczodre, rozpłomienione ognisko pośrodku tego wielkiego obiegu. Przypomniał sobie, że dzicy modlą się czołobitnie do światła, ale to już go nie śmieszyło; przypomniał sobie, że ptaki odzywają się, kiedy pierzcha noc i wśród drzew błyskają pierwsze, blade promienie. W ciemności pokazują się niedobre majaki i radość przepada. Złe, wykrzywione twarze rzucają krzywe i pokraczne cienie, wtedy strach serce ściska. Ponuro, ciężko, źle. Opadły go nietoperzym stadem małe, zbiedzone, sczerniałe pyszczki o rozdziawionych ustach, o wytrzeszczonych oczach, o wyschniętych piszczelach rąk i nóg: Lejbuś z rybią łuską na skórze, Rojzełe wlokąca spuchniętą stopę w kurzu, Długi Icchok, Mojsze Połamaniec, Henio Śledź... Ilu ich? Żywych, martwych. Otaczają go nieustępliwie, patrzą zachłannie, z bolesną uwagą, jak na rzucony kawałek chleba. Siedzi nad nie zapisaną kartką, gdzie po lewej stronie znaku równości piętrzy się stromy ułamek najeżony tru-