Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/260

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Jak ciężko się skupić. Myśl ulatuje, krąży z wysoka nad zeszytem, odepchnięta trudem zadania, w którym dwie niewiadome straszą niedocieczoną tajemnicą, jak dwa upiory o zakrytych twarzach. Stawiał cyfry, przekreślał je i poprawiał wynik, miął notatkę i zaczynał od nowa, a u kresu wysiłków leżała przed nim znów czysta kartka papieru. Wzrok bezmyślnie zatapiał się w niezmąconej bieli i pióro z wahaniem ważyło się w powietrzu. Nużył się szybko i było mu wstyd. Pragnął zataić to przed prof Baumem. Czy wszystkim i zawsze wszystko z takim trudem przychodzi? Usiłował przypomnieć sobie uczniów, których znał ze szkoły na Srebrnej, ich pilne spojrzenia rzucane w pośpiechu na tablicę, błyszczące oczy i rozpalone policzki na lekcji matematyki, ruchy nieprzytomne jak we śnie, bzykanie muchy, która podnosiła w ciszy alarm na klasówce, gdy trwożnie nasłuchując dzwonka liczyli minuty dzielące od chwili złożenia zeszytów na katedrze. Z rozmachem pisali wstęp, rozwinięcie i nigdy nie starczyło im czasu na zakończenie. Dotrzeć do końca udawało się nielicznym; w skupieniu i nie podnosząc karku znad ławki sporządzali starannie plan, a potem wypełniali punkt po punkcie. Widywał jeszcze niektórych na ulicach.
Gryzł paznokcie i bezładnie wspominał wszystko, co zachowała pamięć z tamtych lat. Niczego nie można porównać z udręką takiego pochmurnego dnia, kiedy musi siedzieć nad zeszytem i wie, że zbliża się pora wypełnienia obowiązku. Czuł, jak wzbiera w nim jałowy upór dłużącej się bezczynności. Oskarżał się i tonął w samooskarżeniach, aż do dna. Był nicością, pyłkiem, ostatnią istotą pod słońcem, której nie warto okazać pobłażliwej uwagi (spostrzegł już dawno, że nawet