Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/198

    Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
    Ta strona została przepisana.

    Elijahu radził byle co rzucić na przynętę. Byle co, od razu przyjdzie do ręki.
    — Ale co?
    Przełykali ślinę.
    — ...ci, kici, kici — wabił Ernest. — Kici, kici.
    Ręce niewinnie założył do tyłu, pragnąc ukryć zamiary i okuty kołek. Sapał, niecierpliwie zaglądał przez okienko do piwnicy. Elijahu przysiadł na piętach w postawie, która nic dobrego nie wróżyła. Trzymał nóż z korkociągiem — własność Zygi — i obydwa ostrza były obnażone.
    — Widzę, jest — mówił Ernest wsuwając głowę do piwnicy, ale było tam ciemno jak u Murzyna w kieszeni i nie mógł chyba nic zobaczyć.
    Elijahu podniósł z ziemi porzuconą butelkę.
    — Tym — powiedział i potrząsał nią groźnie nad głową, ale w drugiej ręce nadal trzymał ostry nóż.
    Dawid trzymał worek.
    — O, o — westchnął, kiedy z głębi sieni za ich plecami rozległ się słaby, przeciągły krzyk dziecka.
    Zeszli potem po śliskich stopniach do piwnicy, brodząc ostrożnie w wysokiej warstwie rozsypanego pierza jak w zaspach kopnego śniegu. Obeszli suteryny i parter pełen porzuconych, sczerniałych zwłok, tkwiących nadal sztywno w fotelach, spoczywających na materacach i zastygłych pod ścianami nago i w kłębach zapotniałych, cuchnących szmat. Na palcach wyszli stamtąd, jak ścigani.
    — ...ci, kici, kici.
    Nagły łomot blaszanek, które potoczyły się z usypiska śmieci, jęk potrąconej szyny — i odwrócili się wszyscy trzej. W tumanie kurzu, który zawisł nad tym miejscem, w burzy zgiełków, co runęły na ich głowy i przetaczały się bez końca