Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/197

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ująwszy się za ramiona. Handlarki wracały do swych monotonnych nawoływań, dalej zaczepiały przechodzących żebraków.
— Wszystko to jest klej na wodzie, pic i fotomontaż. Kręcisz się tutaj — mówił Elijahu. — I co? Fajga, ta stara ropucha, krochmal smaży z melasą na oleju rzepakowym i zawija w błyszczący papier! Paskudztwo. Chodźcie lepiej ze mną, zapolujemy na koty.
— Nie mów. Z gołymi rękami?
Długo szeptali. Elijahu wytykał palcem.
— Albinos, idziesz?
— Idę.
— Szmaja, idziesz?
— Nie.
— To nie. Bierzemy worek, drąg i łopatę. Jazda.
Szli na Przebieg, z workiem, z drągiem i z łopatą do węgla.
Ernest trzymał oburącz drąg, Elijahu łopatę przerzucił przez ramię, Dawid zwinął worek. Tutaj było pusto, panowała cisza cmentarza i tylko z oddali docierał stłumiony szum handlowej dzielnicy. Maszerowali wśród opustoszałych ruder, cierpliwie wałęsali się wokół posępnych czynszowych kamienic ogarniętych zarazą i skazanych na kwarantannę, wymarłych już i cichych, gdzie odór karbolu bił aż na ulicę i w pustce szczury odprawiały nad zwłokami kadysz.
Długo czatowali pod usypiskiem śmieci. Dzień wlókł się, jak konający z głodu po kamieniach.
— Szpadlem przez łeb, raz — i Ernest pokazywał energicznie, jak uderzy szpadlem.
— I drągiem.
— I drągiem przez łeb.