Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/191

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Urywa.
— Mów, mów.
— Pewno zgrzeszyłam. Pychą.
— Ty i pycha! Dobre sobie.
— A dzisiaj wiem, że i to można utracić. Tak niewiele.
Drży podbródek i nagle tworzy się wyraźny dołek. Macka zaciska zęby, zaciska mocno powieki. Marszczą się wargi, brwi, skronie, czoło. Kładzie sztywno ręce na twarzy i przez palce toczą się strumyczki łez.
— Widzisz, każdemu zgotowano ten sam los.
— Wolno mi... pomyśleć... że... to kara... na mnie?
— Wolno, tylko nie dodawaj sobie zmartwień. Jak mleko wykipi, nie trzeba od razu robić rachunku sumienia.
— Kiedy ślepiec się potyka, czy to znaczy, że został ukarany za grzech? Już dawno został ukarany ślepotą. My, Żydzi, jesteśmy detaliści i dlatego nie możemy dojść do ładu z Panem Bogiem. A Pan Bóg to hurtownik i nie dba o detal. Tylko hurtownik mógł stworzyć taki świat w sześć dni.
— Ręka mu nawet nie zadrżała. Ale co z tym mlekiem? Zostało trochę?
Matka nie odpowiada. Szlochając przykłada dłoń do policzka i pochyla nisko głowę.
Sukkot, święto zbiorów, wspominków całorocznych i cicho skrywanych życzeń, przemienione w beztroskie święto koczowników, kiedy wynoszono na dwór doniczki z palmą, gromadzono późną zieleń, jedlinę i kwiaty, pleciono lekkie girlandy, wieńce, płoche ozdoby. Kiedy wystawiano wśród okrzyków radości sprzęty z mieszkania, deski i okiennice, drzwi wyciągano z zawiasów, stołki z kątów, aby za ich pomocą sklecić tymczasowe