Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/185

    Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
    Ta strona została przepisana.

    pejsy? A może u was już nie noszą? Pejsy nie są w modzie, co?
    — Tate, nie czepiaj się — i Estera uśmiechała się do Dawida.
    — Ny, ny, jak się odzywa do starego ojca.
    — Tu nie wieś.
    — Widzę. Tfu, że Babilon.
    Estera rozwiesiła bieliznę, wyszła z sandałów i wsadziła do miednicy nogi. Przygryzła wargę; lekkimi ruchami płukała stopę, łydkę, kolano, uniosła spódniczkę i zwilżyła uda. Długo oglądała piętę przechyliwszy za siebie głowę i włosy luźno spłynęły na plecy.
    — Ny, paskudnica, widzicie ją! A do mykwy kto za ciebie pójdzie? Tam idź, tam obmywaj cielsko. Chociaż przystawią stempelek do bonu.
    Woda w miednicy pociemniała, a dziewczyna opuściła powieki i spokój ogarnął jej twarz.
    — Do mykwy? Tate, z mykwy przywlec można tylko tyfus.
    Rude włosy ujęła wymoczoną, różową dłonią i zwinęła w gruby węzeł. Schyliła się, kawałkiem szorstkiej cegły tarła podeszwy stóp.
    — Bezwstydnica!
    Przybladła, zielone oczy zabłysły. Gibkim ruchem wyciągnęła wilgotną nogę i dużym palcem przysunęła sobie z daleka drewniany sandał. Wiatr się zerwał, sypnął kurzem na potłuczone skorupy i śmiecie, targnął brodą staruszka, spódniczką u białych kolan. Wyżej, nad ich głowami stały nagie ruiny chwiejąc się i kołysząc łagodnie. W zębach zgrzytał piasek.
    — Kto tam? — pytał staruszek. — Ty, Szulim?
    Gdzieś obsunął się gruz; na widok Długiego Icchoka, który skradał się w jego stronę, Dawid złapał stygnącą blaszankę i nie oglądając się za