Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/162

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Chaim, bierz baniak i wracaj — wolał Baruch Oks. Nad pełnym wiadrem krążyły zawzięcie muchy i w kurz ulicy sączyły się lepkie strumyki pomyj.
— Już!
Padł strzał, krzyknął człowiek. Znienacka zaterkotała seria z automatycznej broni i kulki gwizdały w ruinach wzniecając kłębki kurzu. Kapłani padli na twarz. Mur zamykający wylot Walicowa zasłonił przed oczami tłumu biegnących żandarmów, a oni z wrzaskiem i tupotem gonili kogoś długo. Powstało zamieszanie; najpierw uciekli kupcy ociężałym truchtem, godnie wyrzucając przed siebie nogi, za nimi tragarze przepadli w głębi ruin. Eliasz ukrył się za wozem trupów. Tłum w ogonku zawrzał, zakołysał się trwożnie, lecz nie poruszył sprzed kuchni gminnej. Pogoń oddaliła się w kierunku Hal i placu Żelaznej Bramy. W ciszy, jaka panowała, rozległ się drwiący głos Barucha Oksa, który z czarną skórą przerzuconą przez ramię stał pośrodku placyku, w pełnym słońcu mrużąc oczy.
— Aj, aj, aj, to dopiero wieloryb!
Mundek Buchacz kołysząc barami oddalał się bez pośpiechu z miejsca, gdzie leżeli kapłani płasko rozciągnięci. Małym, szybkim ruchem wsypał monety do kieszeni, czarną jarmułkę wyrzucił wysoko za siebie. Pusta, lekka frunęła w powietrzu i cicho upadła na bruk.
— Będzie policzone.
Przegiął głowę i mrugnął do Barucha. Usta rozciągnęły mu się szeroko.
— Skandal — krzyknął ktoś w ogonku.
— Porządkowy! Tu!
Jałmużnicy unieśli znad ziemi twarze. Ryży otworzył oko, przymknął, otworzył znów. Strzały