Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/154

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dwa palce do kieszonki kamizelki i upuścił znalezione tam drobne prosto do jarmułki kapłana; za nim Kalman Drabik uczynił to samo.
— Będzie policzone! Będzie policzone! My, Twój naród...
Tragarz biegł za kupcami podciągając spodnie. Wołając:
— Mordarski!
— Nie ze mną.
— Żeby on tak zdrów był. Paser, nie kupiec.
— Jajeczny, policz swoje słowa. Mnie się zdaje, że tutaj padło o jedno za dużo.
— Jak wół targałem worki i nadstawiałem za niego głowę. Nie ma darmochy!
Kupiec Mordarski rozłożył ramiona i pokornie pochylił głowę.
— Potępiają cię usta własne. A nie ja. I słowa twoje świadczą przeciw tobie... Jajeczny, nie bluźnij.
— Morduj mnie. Zamorduj mnie, ojca dzieciom.
— Mam czas.
— Mordarski, ty nie bądź kapitalistą. Jak wesz pijesz moją czerwoną krew i ciągniesz w swoją stronę.
— Wszyscy żyjecie ze mnie i każdy ciągnie w swoją stronę. — Mordarski rozłożył modlitewnie ręce. — Co robić? Dzisiaj strata, jutro zysk. Pan dał, Pan wziął i nie ma o czym mówić, drogi człowieku.
— Nie widzieliście? To popatrzcie na niego! O, o, o, ten paser!
— Jeżeli ja, sprawiedliwy kupiec, ja, Mordarski całe życie, ja... mam być paserem, to jak się nazywa ten, który stworzył ten świat? I rządzi nim bezkarnie z nieba?
— Paser! Granatowego zblatował bez mrugnię-