Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/153

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ty, który wywyższyłeś mnie i poniżyłeś. Okryłeś pyłem i prochem wszystkich dróg. Ty, łobuzie, nie rzucaj mi śmieci do czapki! I tułać się musiałem, i błądzić wydany na urągowisko pośród obcych... Aj!
Kapłan ukląkł i sunął na kolanach za toczącą się po trotuarze monetą. Wstał.
— I wywyższony musiałem się poniżyć. A Ty pragnąłeś tylko innym przed oczy stawić obelgę losu, która spada na sprawiedliwych, kiedy zapomną, że są litości godnym Twoim podobieństwem, gośćmi na tej ziemi wśród stworzenia, tłumem pyszałków w prochu. My, Twój naród cały teraz oto... Aj!
Kapłan zamierzył się suchym ramieniem, odepchnął natrętnego charłaka i utknął w zawiłościach psalmu; a skorzystał z tego stojący nie opodal drugi kapłan i wyrzuciwszy w górę ryżą bródkę, krótkie, podarte rękawy — drobniutko, szybciutko klepał podchwycone wersety.
— My, sługi Twoje. My, dzieci Twoje. My, trzoda Twoja. My, Twój lud wybrany.
Baruch Oks wybiegł na środek, machnął w powietrzu czarną skórą i wrzasnął:
— Buchacz, zwijaj interes! Bierz ferajnę i jazda. Idzie żyć. — Z krzykiem, gwizdem, ze śmiechem ściągała banda do swojego kubła za załomem bramy, wściekle wygwizdując OD-mana, który sennie czuwał na placyku.
Pierwszy kapłan ciągnął:
— My, Twój naród cały teraz oto w prochu i w pyle. Rażony głodem, tyfusem dotknięty i przekleństwem. Nad otwartym dołem postawiony. My, Twój naród, jako jeden krzak gorejący. My, Twój naród wydany na całopalenie.
Kupiec Mordarski zatrzymał się godnie, wetknął