Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/147

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nie mogę stać za długo w słońcu z odkrytą głową.
— Rebe, a od kiedy to wolno stać z odkrytą głową?
— Rzuć piątkę — powtarzał kapłan trzęsąc ramieniem. — Rzuć, synu. Będzie policzone.
— Akurat. Już się rozpędziłem.
Kupcy szli, przystając. Zawracali od rogu i znów szli tędy, kalkulując głośno. Krążyli tam i z powrotem popatrując na tragarzy; rozciągnięci leniwie w ruinach, podesławszy worki drzemali, ziewali, czekali godziny przemytu. Mordarski mówił ostrym, podniesionym głosem:
— Nie ma tak dobrze. Daję połowę, a o wiele skok się uda i tragarze wrócą z towarem na miejsce, Felek Piorun dostanie resztę.
— Pakować się, zdechlaki!
— Wszystko ma być z góry wliczone w rachunek, ile tragarzom, ile policji. He blat, ile zyski. Ja mam w ciemno wynajmować ludzi na całe dwa dni i ryzykować pieniędzmi... ciężko zarobionymi pieniędzmi dla paru worków razówki? Komu sprzedam? Im, tym, co leżą na ulicy?
— Pakować się, zdechlaki. Miski na łeb — wołał Henio Śledź. — Eliasz z karawanem jedzie.
Wśród żebraków nastąpiło poruszenie, rozległ się przeciągły szmer. Twarze o zaciśniętych oczach obracały się na oślep. Tam wóz Eliasza skacząc twardo na bruku wynurzył się z Krochmalnej i wolno posuwał przez zaułek, rozkołysany. Zgrzybiała fura obwoziła po mieście swój martwy ładunek. Porządkowy, OD-man z żółtą opaską na rękawie, krzyknął:
— Miejsce, nie rozsiadać się na środku ulicy. Miejsce, miejsce robić! — Wóz utknął wśród leżących i natychmiast podniósł się bezładny, paniczny zgiełk, żebraczy chór wytrwałych skarg.